niedziela, 15 maja 2011

Nigella Lawson Kuchnia - recenzja nie tak bardzo entuzjastyczna




Nigella Lawson, jak wszystkim wiadomo, jest dobra na wszystko i dla każdego. Jednych utwierdzi w przekonaniu, żeby, bez względu na koszty, słuchali w kuchni swojego instynktu, innych pozbawi poczucia winy, kiedy nie wszystko, co podadzą na obiad, będzie „domowej roboty”. Jeszcze innych, tych mniej zainteresowanych gotowaniem, po prostu uwiedzie. Ale to nie będzie pozytywna recenzja, bo, moim zdaniem, format „Nigella Lawson” po prostu się wyczerpał.

Ale zacznijmy od tego, co najbardziej zirytowało mnie w tej książce. Kuchnia Nigelli została przetłumaczona w sposób niebywale seksistowski. Najwyraźniej tłumaczkom nie przyszło do głowy, że mężczyzna mógłby gotować i kupić tę książkę. Angielski ma tę łatwość, że czasowniki milczą o płci, u nas wystarczy liczbę pojedynczą np. mogłabyś zamienić na mnogą moglibyście i problem jest rozwiązany. Tym bardziej, że denerwuje mnie ten proceder spoufalania się z czytelnikiem. Autorki tumaczenia jednak nie wpadły na ten prosty pomysł i zdecydowały się pisać tylko dla kobiet. Ciekawe jednak, że same tłumaczki nie są konsekwentne, bo choć przez cały czas mówią do swojej „siostry” czytającej książkę, to czasami wyrywa im się z „Drogi Czytelniku”. Cóż Old habits die hard. I jeszcze jedno, choć należy pochwalić tłumaczki za to, że wszystkie angielskojęzyczne nazwy są wyjaśnione, to nie obyło się bez wpadek. I tak na przykład w przepisie na frittatę z mortadelą nikt nie wyjaśnia czytelnikom/czytelniczkom, że mortadella to dobra włoska kiełbasa, co powoduje, że czytający zaczynają podejrzewać, że autorce zepsuł się gust i ma ochotę na parówkową z PRL-u.

Tytuł książki Kuchnia Przepisy z serca domu, sugeruje, że pomysł opiera się na wyczarowaniu „Nigelli prywatnie” i okraszenie tego obrazka „osobistymi przepisami” Tyle, że zarówno z pisarstwa Nigelli jak i z przepisów, nie wynika ani nic nowego ani oryginalnego, a cały koncept wydaje się być niczym innym niż wabikiem. Zacznijmy jednak od stylu. Nie, nie będę się rozwodził nad niewiarygodnie kiczowatym stylem autorki, bo to się wielu może podobać albo jako komedia albo... no cóż niektórzy biorą to na poważnie. Chodzi mi jednak o to, że to przegięcie zaczyna już być nużące. Nigella albo się za bardzo stara być zabawna na serio albo nie ma nic po prostu do powiedzenia, no przynajmniej nic nowego do powiedzenia. Czasami jest także nie do końca jasne, co chce powiedzieć. I tak w przepisie na placek migdałowo-malinowy nie wiemy czy placek nie należy do gatunku cut and come again, bo jest tak dobry, że szybko znika, czy dlatego, ze nie nadaje się do długiego przechowywania. Tematy pisarstwa Nigelli sprowadzają się do 4 haseł: Kuchnia dobra na wszystko, Nie wstydź się swoich popędów w kuchni, Zalety długiego mieszania i Autentyczność potraw nie jest istotna. Ale ileż można czytać o tym, że nie warto się spinać w kuchni, bo gotowanie jest terapeutyczne?
Czwarty temat dotyczący autentyczności dużo nam powie o tym, dla kogo nie jest ta książka. Nie jest ona dla tych gotujących, którzy uwielbiają czytać książki kucharskie o autentycznych potrawach regionalnych z danego kraju. Jeśli tego chcecie, czytajcie Marlenę de Blasi czy na przykład tych wszystkich Amerykanów mieszkających we Francji i piszących o tym kraju. Nigella, jak sama pisze, nie podróżuje samolotem, a przechadza się po supermarkecie, wkłada różne regionalne produkty do koszyka, miesza je ze sobą i wpada na chwytliwą nazwę, która jej pasuje. I tak mamy w tej książce potrawy, które tylko dlatego, że mają dużo przypraw, nazywane są po indyjsku, albo potrawy, które Nigelli nasuwają różne asocjacje wystarczające, żeby połączyć je luźno z jakimś miejscem na ziemi. Przykładem skrajnym takich potraw jest meksykańska lazania (meksykańska bo takież składniki, lazania bo ułożona na sposób lazanii) czy też lazania wenecka z polenty, bo tak się Wenecja kojarzy Nigelli. Nie chcę powiedzieć, że taki stosunek do potraw jest z gruntu zły, tylko należy pamiętać, że są także INNE książki kucharskie i takich także należy spróbować. Nigella jest tylko autentyczna, kiedy pisze o kuchni brytyjskiej, więc do tematów jest pisarstwa można jeszcze dodać Szanuj swoje dziedzictwo.
W książce kucharskiej najważniejsze jednak są przepisy. Ja dzielę je na te, o których nie mam nic do powiedzenia, na te które mi się podobają i na te, które nie podobają mi się w ogóle. Od razu mówię, że nie znam się na owocach morza i kuchniach dalekowschodnich. Lubię sushi, noodle, olej sezamowy i to by było na tyle;) Myślę, że największym grzechem tej książki jest nuda. Ta nuda jednak pochodzi z dwóch źródeł. Po pierwsze wiele przepisów, które prezentuje Nigella, to lekko zmienione wersje potraw, które były już w innych jej książkach. I tak znowu mamy nudne czekoladowe ciasta, ciasteczka, serniki, brownies, itd. Tłuste szynki, żeberka, pulpety, kotlety makarony i to ciągłe używanie pancetty i chorizo. Całkowicie jednak chybione przepisy dla mnie to trifle, który woła o pomstę do nieba bo w wygląda jak wysypisko śmieci, pizza na miękkim spodzie (pizza i miękki spód?! Z pewnymi rzeczami się nie eksperymentuje, bo można je tylko zepsuć) oraz chrupiące skóry wieprzowe (aż mną wstrząsa).
Jest coś w ciastach Nigelli, co mnie odrzuca. Nie tylko to, że wszystkie są na proszku i robi się je w 10 minut (to nieprawda, że za minimum wysiłku, otrzymujesz maksimum satysfakcji) ale chyba nawet bardziej to, że jestem wychowany w ten sposób, że ciasto, które opadło, to zakalec i jest on porażką. Dlatego nie znoszę brownies. U Nigelli prawie każde ciasto jest opadnięte i dlatego dla mnie niejadalne. A ciasto kminkowe w książce to już przesada, bo wygląda na zdjęciu jakby opadło do połowy formy.
Książka jest nudna także dlatego, że jest w niej wiele dań z klasycznej kuchni międzynarodowej i nie trzeba kupować książki Nigelli za prawie 100 złoty, żeby dowiedzieć się jak je zrobić, bo wystarczy sprawdzić w internecie. I tak mamy tutaj przepisy na przykład na:

  1. ciasto pasikonika (klasyczny Grasshopper Pie)
  2. tartę z lemon curd z owocami
  3. kurczaka teryaki
  4. risotta
  5. chocolate chip cookies, blondies, brownies
  6. bundt cake
  7. pieczony kurczak
  8. mufiny i cupcakes
  9. chocolate con churros
  10. tiramisu tyle, że z frangelico
  11. kurczak z 40 ząbkami czosnku



Itd, itp. W ogóle ciekawe jest to, że Nigelli tak łatwo ten recycling uchodzi na sucho. Trzeba także dodać, że wiele potraw Nigelli to assembly job, gdzie gotowe składniki trzeba jedynie złożyć razem; nie wiem, czy jest to jeszcze gotowanie. Trochę jest to podobne do Semi-HomeMade Sandry Lee, tyle z Sandry się śmieją a Nigellę podziwiają.
Najlepszym testem książki kucharskiej dla mnie jest to, ile potraw z niej zaraz chcę ugotować. Z Plenty Ottolenghi mogę ugotować prawie wszystko, tu jedynie kilka przepisów. I tak ciasto migdałowo-marchewkowe z polentą, sałata z boczkiem (ale gdzie grzanki?), pulpety z indyka, krem margarita do ciasta czekoladowego, kotlety z porto i rozmarynem i sernik z bananami.
Książka Nigelli Lawson jest więc dla jej fanów, którzy są kolekcjonerami. Nie polecam tej książki tym, którzy mają większy apetyt i większe ambicje.

Nigella Lawson Kuchnia Przepisy z serca domu Filo 2011


0 komentarze:

Prześlij komentarz