niedziela, 4 lipca 2010

Mądrości Nigelli Lawson plus przepis na gruzińskie Hachapuri







Przyznajcie, kiedy przeczytaliście ten tytuł, byliście pewni, że zamierzam "zjechać" Nigellę. Pewnie dlatego, że pomimo tego, że gramatyka języka polskiego mówi inaczej, ja uważam, że liczba mnoga od słowa mądrość jest rodzaju wybitnie żeńskiego, trochę tak jak kucharka, która bezskutecznie próbuje konkurować z kucharzem. W dzisiejszym wpisie jednak, zamierzam odkupić mądrości kucharki. Nigella nie jest kucharzem przez duże K i to nie tylko dlatego, że nie jest mężczyzną ale także dlatego, że gotuje bardzo dobre DOMOWE jedzenie, które zwykle u nas ogranicza się do ziemniaków, mięsa i surówki. Ona sama twierdzi także, że nic nie denerwuje jej bardziej niż próba silenia się na gotowanie restauracyjne w domu.
Uwielbiam Nigellę Lawson. Kiedy to napisałem, jakoś mi ulżyło, jakbym przyznawał się do jakiegoś grzechu ciężkiego. A grzeszne jest to, że daję się jej oszukać ochoczo przy pomocy tricków, które dokładnie wiem jak działają. No cóż... To, że wiemy, jak działają reklamy, nie znaczy, że na nas nie wpływają. Uwielbiam ją za jej przegięcie, za jej food porn (choć seksualnie na mnie nie działa), za jej kiczowaty język, z którego uwielbiam się naśmiewać, i za to, żę czuję się przez nią rozgrzeszony, za moje łakomstwo, które u niej jest cnotą. Za bezpretensjonalność, dobre pomysły w kuchni i za to, że tak sprytnie połączyła bycie posh (elegancja, wyrafinowanie i wyższa sfera) ze stylem pracującej matki (demonstracyjne chodzenie w szlafroku, chodzenie na pośpieszne zakupy, i praca, praca, praca). Można Nigelli nie lubić, mówić, że nic w jej przepisach nie jest oryginalne ale trzeba jej przyznać, że wie, skąd ściągać dobre pomysły. A teraz próbka jej mądrości z How to Eat:
"Bądźmy szczerzy. Nie chodzi o toksyny, cholesterol, czakra czy też meridiany, chodzi o próżność. NIkt nie lubi przyznawać się do tak narcystycznej wady, jaką jest dbanie o coś tak nieistotnego jak wygląd. Bycie na diecie staje się czymś na kształt moralnego imperatywu, szczególnie wtedy, kiedy jest łączone ze zdrowiem. Nie potępiam tak płytkich obsesji tych po ludzku próżnych ludzi, włączając w to samą siebie. Nie cierpię jednak  tego newagowego voodoo, idei, że jedzenie jest albo zdrowe albo niezdrowe, że dzięki diecie stajesz się dobrą osobą oraz tego, że ta dobra osoba musi być szczupła, opalona i wysportowana. Nie przemawia do mnie argument z masy mięsniowej. Dlaczego zamartwianie  się własnym ciałem ma być traktowane na równi z cnotą. Ta idea stanowi niebezpieczeństwo połączenia faszyzmu (z jego ideologicznym kultem fizycznej doskonałości)) oraz purytanizmu (z jego lekiem przed ciałem oraz wiarą, że zbawienie prowadzi przez zaparcie się siebie. "

Wiem, wiem... trochę antyintelektualne. ale jak na popkulturę całkiem przenikliwe.
A teraz jej przepis, a raczej z jej książki How to eat.





SKŁADNIKI

Ciasto

500g mąki
łyżeczka sody
300ml jogurtu
łyżeczka soli
2 jajka
trochę oliwy

Nadzienie

dwie kulki mozzarelli
200g sera pleśniowego
500g fety
1 jajko
4 łyżki bułki tartej
ulubione dodatki





Mieszamy jogurt, jajka, sól i oliwę. Dodajemy tyle mąki, żeby powstało dość luźne ciasto. Ciasto odstawiamy na 20 minut. Mieszamy składniki nadzienia, do którego można dodać: ulubione zioła, suszone pomidory, czarne oliwki, boczek, kapary. Właściwie, co dusza zapragnie.




Ciasto dzielimy na połowę. Jedną połowę rozwałkowujemy, jeśli potrafimy, na idealnie okrągły placek. Będzie to dość trudne, bo ciasto się klei. Ciasto przenosimy na prostokątną blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Na ciasto nakładamy nadzienie i przykrywany drugim, podobnie rozwałkowanym ciastem. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez 20 minut. Jeśli ktoś woli ciasto drożdżowe, jestem pewien, że też będzie dobre. Zróbcie ciasto jak na pizzę (mąka, woda, sól, drożdże, oliwa), tyle, że trochę luźniejsze.




0 komentarze:

Prześlij komentarz